wtorek, 9 lutego 2010

Potęga

Doszłam ostatnio do wniosku, że nie można wszystkich pieniędzy przejadać i opłacać nimi rachunki. Że po to pracuję, żeby móc kupić sobie książkę, a może nawet i dwie! i do tego jeszcze jedną - ha! DWUTOMOWĄ! Wyszłam z księgarni szczęśliwa jak dziecko, ale nie ukrywam z lekkimi wyrzutami sumienia...I to nie jest normalne. Kupno książki, czy płyty powinno być normą, a nie rezygnacją z czegoś innego. Na marginesie powinna dodać, że pracuję w instytucji kultury z zapędami do bycia instytucją naukowo-kulturalną.

Wczoraj weszłam na drugi poziom - ze sklepu muzycznego wyszłam z dwoma płytami. Jedna z nich przyprawiła mnie dziś o ogromny nawał myśli i emocji - najnowsza płyta Reginy Spektor "Far". Jeszcze dwa lata temu nie potrafiłam w Polsce dostać żadnej jej płyty. Moja przyjaciółka sprowadziła mi na urodziny ze Stanów "Begin to Hope" (Ania! ta płyta to jeden z największych skarbów w mojej płytotece! dziękuję!). Wprawdzie wczoraj sama jej nie znalazłam na półce, ale miły pan wiedział o co pytam, a co najważniejsze - gdzie jest to, czego szukam. Uklęknął przed regałem i zza kilku innych płyt, ze samego dołu wyciągnął plik krążków "Far". Po krótkiej rozmowie, wbrew przyjętemu porządkowi alfabetycznemu, który panuje na półkach w tej sieci sklepów, Regina wylądowała na wysokości oczu rozpoczynając tym samym literkę "S'.



Ta niewiarygodna muzyka jest jednym ze skarbów jakie przywiozłam z podróży do Norwegii. Lubię przywozić wyjątkowe rzeczy z miejsc, które odwiedzam. Lubię rzeczy i nigdy z tym nie walczyłam. Ale są takie cuda, które przyjeżdżają z nami z podróży i zostają na zawsze. Nie tłuką się, nie gubią, nie zabierają ich zauroczeni znajomi.
Z wyjazdu w Alpy, gdy wchodziłam z przyjaciółmi na Grossvenedigera przywiozłam doświadczenie absolutnego skupienia przy jednoczesnym wyłączeniu myślenia w czasie, gdy każdy nieopatrzny ruch mógł skończyć się bardzo źle. Z wyjazdu na Wschód Polski przywiozłam niegasnącą fascynację ikonami. A z Norwegii przywiozłam między innymi Reginę Spektor. Złapaliśmy (wtedy jeszcze nie) z moim mężem "stopa" spod Oslo do Göteborga. Samochód prowadził Boliwijczyk. Przez kilka godzin jazdy puszczał nam najbardziej niesamowitą i wciągającą muzykę, jakiej kiedykolwiek słuchałam.

Dzisiejszy dzień -zresztą jak kilka ostatnich - był dość ciężki. Wracałam wieczorem samochodem do domu w towarzystwie Reginy. "Human of the Year" otworzył mi oczy i pozwolił im się spokojnie "zaszklić". Użyję tu kojarzonego z teatrem słowa katharsis...


Potęga! Nie potrafię pisać o rzeczach dla mnie ważnych, ale ta muzyka naprawdę mnie oczyszcza i przenosi w przestrzenie, do których tęsknię; do miejsc, które potrafią uleczyć.










1 komentarz:

  1. Hej!
    Cudnie że piszesz, dzięki temu mam poczucie, że jesteś blisko.
    Mnie najbliższa jest piosenka Fidelity, mam poczucie, że od półtorej roku tak obrzucamy się kolorami;-)
    Ja trochę pisałam jeszcze na studiach na myspace/Ingriana, ale jakoś lepiej mi w zeszycie.
    Pozdrawiam:)
    Ania I.

    OdpowiedzUsuń